Pierwsza klasa - jak wygląda hotelowy VIP standard w Kambodży?

kambodza, turystyka, wakacje, hotele w Phnom Penh, standard życia w Kambodży, Khmerowie, Khmerzy, Phnom Penh, zakwaterowanie w azji, hotele w azji, hotele w Kambodży Pokój hotelowy z ciepłą wodą w prysznicu, restauracje z tym, co my rozumiemy jako kawa i przy odrobinie szczęścia miękkimi jajkami na miękko na śniadanie.
Ot, takie proste fanaberie Europejczyków, które nigdy chyba Khmerów zadziwiać nie przestaną.
Z grubsza bez szaleństw.
Pozwalamy tu kurzowi z niewyasfaltowanych dróg osiadać na skórze, wilgoci pory deszczowej gnieździć się w ubraniach.
Czasem męczy, ale jest znośnie.

Co jednak, gdybym nagle postanowiła przeskoczyć do pierwszej klasy?
Gwoli wprowadzenia.
Gdy idzie o zakwaterowanie w Kambodży, zasada jest dosyć prosta i sprowadza się z grubsza do reguły 5 dolarów.
Za pierwsze pięć dostaniesz łóżko, za drugie własną toaletę, za trzecie pięć ciepłą wodę w prysznicu i klimatyzację. Za cztery piątki zaśniesz i obudzisz się w europejskim standardzie minimalnym.
Ceny rosną na południe, maleją na północ od centrum kraju. Co jest generalnie wieścią dobrą dla większości turystów, którzy wpadają do Kambodży zazwyczaj tylko po Angkor Wat.
Ale do rzeczy.

Kambodżański premier pochylił się ostatnio nad tematem rozwoju kraju i z sobie właściwą gracją zmiażdżył wszelkie nadzieje i optymizm ufnych. Ja jednak, z racji mojej słabości to tej przedziwnej krainy, uparłam się przy swoim i postanowiłam udowodnić, że jest lepiej, niż się zdaje.

I tym oto prostym sposobem władowałam się w twór bardzo pokrętny i koślawy.

Kambodżański tydzień pięciogwiazdkowy.

Siedzę więc i patrzę na Phnom Penh znad brzegu basenu na dachu jednego z najdroższych hoteli w mieście. Siedzę tam specjalnie i sobie na złość, bo eksperymentu przerwać w połowie nie wypada.
Będę szczera, siedzę tylko dlatego, że się uparłam.

Dla dobra eksperymentu uderzyłam prosto w najwyższą półkę - pokój hotelowy za 300 dolców. Żeby było jasne, że biorę temat na poważnie.

Wstałam wcześnie, żeby podskoczyć do ledwo co otwartego centrum handlowego.
Pierwszego w mieście.
Potrzeba mi stosownych do okazji butów na obcasie i ubrań bez beżowatej patynki narośniętej przez miesiące płukania i pluskania ręcznego w zimnej wodzie, które tutaj zwykło nazywać się praniem.

Około południa byłam gotowa. Spakowana, wystrojona i z pełnym makijażem, który oczywiście spłynie mi z twarzy, gdy tylko wystawię się na światło słoneczne, uroczyście obtrąbiłam rozpoczęcie “Posh Phnom Penh Project”.

I jak obtrąbiłam, tak sobie usiadłam.

Bo nagle uderzyło mnie oczywiste - jak ja się mam do tego hotelu mojego niby dostać?
Tuk-tukiem…?
Motorem…?
Taksówki istnieją wprawdzie, ale na długie dystanse jedynie. Nikt się po dwie przecznice do mnie autem nie pofatyguje. Zwłaszcza, że nie zgłosiłam zapotrzebowania dzień wcześniej.

Poddać się jednak nie mogłam, za dużo już w interes zainwestowałam.
Zawołałam więc pana z tuk-tukiem i wpakowałam mu walizę na siedzenie. Podałam adres i wysłałam do hotelu, a sama podreptałam na piechotę, udając, że celowy to spacer rekreacyjny z zamiarem zawinięcia na drogą i wykwintną kawę.
Nie było to zadanie łatwe, bo za Boga nie przychodziła mi do głowy żadna wytworniejsza niż 3-dolarowa. Stanęło na niej.

Chłopaczyna w niedopasowanym mundurku skłonił się przy wejściu i otworzył drzwi. Ja, na ile mogę z gracją, walę na najwyższe piętro, bo wiadomo, na tarasie na dachu najdrożej.
Co piętro, co półpiętro wyszczerzone dzięwczątka składają rączki jak do modlitwy i dygają na powitanie.
Jest dobrze - myślę.

Rozsiadłam się elegancko i czekam.
Czekam.
I nic.
15 minut nic.
W końcu przychodzi jedna, to ja jej, że podwójne espresso. Dostałam pojedyncze. Mówię, że chciałam podwójne. Ona, że to sobie potem mogę zamówić drugie.
Ot i co za problem.
Wyszło więc 5 dolców.
Wypiłam, zapłaciłam i dalej do hotelu.
Moje świeże obcasy zdzierają się na dziurawych poboczach (chodniki, jak zawsze, zastawione Lexusami), ale nie ma to znaczenia, i tak nie widać spod narastającej warstwy kurzu.

Paszport, dane, podpis, tani sok pomarańczowy z kartonu na powitanie. Na sam koniec, po pół godziny na oko, miły pan tłumaczy mi, że mój penthouse właśnie się w zeszłym tygodniu zawalił. Padało bardzo, więc dach runął, a z nim cały pokój.
Zapomniało im się uaktualnić dane online najwyraźniej, o ile wiedzieli, że mają cokolwiek online, bo z deka zdziwieni byli, jakim cudem zapłaciłam.

Wpakowali mnie i walizę do tuk-tuka - na marne moje wcześniejsze poświęcenie.

Hotel zaprzyjaźniony a zastępczy, zdał się O.K. na pierwszy rzut oka.
Balkon, na balkonie jacuzzi, jak z tego jacuzzi splunąć, to poleci prosto do ogródka królewskiego pałacu.
Jest git.
Podłoga jednak betonowa z przyklejonym pasem postrzępionej na brzegach wykładziny. W łazience pokaźny i ewidentnie hodowany miesiącami brud w kątach i na brzegach popękanych ceramicznych płytek.
Absolutnie tak samo, jak w hostelu za piątaka.

Nic to, westchnęłam i poszłam oglądać basen na dachu. Zdał się znośny, więc wracam po bikini.
Wracam, otwieram drzwi, a tam pani. Grzebie w mini-barku i coś tam gaworzy do mnie po khmersku.
Dziwne, ale zostawiam ją i wychodzę.

Czas jakiś później wracam po aparat, bo widok z dachu całkiem ładny.
Otwieram drzwi a tam pan. Grzebie coś w łazience. Mówi, że ręczniki zmienia.
Dziwne, przecież nie zdążyłam ich jeszcze użyć, ale zostawiam go i wychodzę.

Chwilę kolejną później znów do pokoju wracam, a tam pani kolejna siedzi sobie i na mój widok świeczuszkę z kieszonki wyjmuje i macha mi nią przed nosem. Niewiele po angielsku mówi, tylko “świeczka, siostro, świeczka - płać” i daje prosto do torebki mojej, którą na łóżku zostawiłam.

Już nie wychodzę i nie zostawiam.
Ona swoje mantruje, torebkę mi otwiera i wyjmuje sobie banknocik - “świeczka, siostro, świeczka - płać”.

Ani nie drgnę, tak mnie zmiotło z nóg.
Magiczne słowo “menadżer” padło jedynie z mojej strony w odpowiedzi i natychmiast uaktywniło zdanie nowe - “O.K. siostro, O.K.” i na wstecznym, na raka ewakuację.

Menadżer wprawdzie przyszedł, ale mocno nie pomógł, bo też niewiele po angielsku łapał. Postawił panią od świeczki przede mną i kazał samej sobie sprawę wyjaśnić.

Jaja… - pomyślałam i to samo powiedziałam.

Zasugerował więc napisanie skargi i wskazał szufladę biurka z hotelową papeterią. Niestety, plastykowy folder zawierał jedną samotną kartkę tylko i absolutnie stępiony, obgryziony ołówek.
Odpuściłam zrezygnowana i wróciłam na dach, dając się panu menadżerowi zająć sąsiadem z pokoju obok, którego toaleta odmawiała posłuszeństwa. Priorytety.

Na dachu, na moim leżaczku przy basenie siedział przygnębiony pan. Przywitał się z mocnym niemieckim akcentem.
Czekał na mnie.
“Przepraszam” - wybełkotał i znów spuścił głowę. Wyglądał na mocno zmęczonego.
“Dwa miesiące już tu jestem i tylko tyle udało mi się przeforsować” - gestem dłoni wskazał na rachityczną palemkę w rogu.
Uniosłam brew pytająco.
“Heh…” - uśmiechnął się sarkastycznie z deka - “zatrudnili mnie, żebym podniósł ten hotel do europejskiego standardu…”.
Zawiesił głos i wlepił we mnie wzrok z bólem takim w oczach, jakby oczekiwał współczucia.
Oczekiwał na pewno.
Pożalił się nieco i na odchodne zaoferował darmową kolację w ramach rekompensaty.
“Tylko tyle mogę. I tak już żyć mi tu nie dają. Śmieją się ze mnie cały czas…" - kiwnął głową w stronę drzewka obok - "Przezywają mnie ‘Pan Zielony’…” - i odszedł.

Ostatecznie racja, żal mi go trochę. Ja wyniosłam się wkrótce po śniadaniu, on został jeszcze 10 miesięcy.

Wróciłam do mojego małego hoteliku prowadzonego przez khmerską rodzinę. Przywitali mnie z uśmiecham i kawą, powiedzieli, że martwili się o mnie i że mój pokój jest wolny, jak zawsze, bo trzymali go na wypadek, gdybym wróciła wcześniej.
Mój pokoik za 300 dolców również, jak i tamten.
Tyle że na miesiąc, nie na dobę.

No comments:

Post a Comment