Wakacje w kraju trzeciego świata - o turystycznej dobroczynności

kambodza, organizacje charytatywne, turystyka, wakacje w Azji, bieda w krajach trzeciego świata
Gdy tu przyjechałam, było nas na plaży na oko 20 Europejczyków i jakieś 4 razy tyle Khmerów zatrudnianych za $80 tygodniowo do gotowania i sprzątania. 
Dla większości z nich było to jedyne źródło dochodu w rodzinie. Jednakowa większość z nich nie ukończyła jeszcze 20 lat. 

Nie ich rodzice, a oni dostali tę pracę, bo potrafią czytać, pisać i łapią podstawowe zwroty po angielsku. 

Umieją to, bo poszli do szkoły. 
Już nie chodzą, bo muszą pracować.
Zetknąwszy się z podobną sytuacją, przeciętny obywatel naszego kontynentu doświadcza niekontrolowanego odruchu dobroczynnego. Wszyscy jak jeden mąż obmyślają strategie ratowania świata.
Naoglądałam się tego trochę, więc i mam swoje ulubione:

Strategia 1. - uczenie angielskiego

Najpopularniejsze jest uczenie angielskiego. Super to jest, bo nie wymaga żadnych umiejętności od darczyńcy. Kichał, że co tydzień przychodzi ktoś inny, dzieciaki się w kółko spinają przed nową gębą i co poniedziałek wracają do “my name is”. Nieistotne. Ważne, że wszyscy rosną w oczach od tych gromadzonych dla św. Piotra dobrych uczynków i śpią już spokojnie, bo przecież udowodnili, że nie mają serca z kamienia.

Strategia 2. - kupowanie pamiątek

Drugim ekstra pomysłem jest kupowanie. Czegokolwiek tam. Zawsze coś się znajdzie. Zdecydowanym faworytem są tu bransoletki sprzedawane przez dzieci na plaży. Całej tej gromadce przyznałabym Oscara za występy w szczycie sezonu.
Moją ulubienicą była Lida. Szybko połapała, że turyści przyjeżdżają zazwyczaj na tydzień, więc radośnie obwieszczała im swoje urodziny. Co środę. No nie mów, że nie dasz 12-letniemu aniołeczkowi 2 dolców w taki dzień…
W pozostałe dni tygodnia ze smutną miną zbierała na szkołę. No tak, Kambodża to zły kraj, nauczyciele nie wpuszczają do klasy bez łapówki. Dlatego biedactwo dziś do szkoły iść nie mogło, próbuje coś sprzedać na plaży, żeby może jutro się udało.
OK. Pięć miesięcy to oglądałam. Słowo honoru, Lida nigdy się do szkoły nie pofatygowała.

Strategia 3. - dawanie napiwków

Ci co bardziej sceptyczni znaleźli inną metodę zagłuszania poczucia winy - napiwki. Zawsze i wszędzie, za wszystko. Przynajmniej 50%. I nie chciałabym być w twojej skórze, jeśli nie zrobisz tego samego na ich warcie.
Oni nie czują miłosierdzia tylko złość. Wymierzoną prosto w beznapiwkowca.





Strategia 4. - dawanie pracy

W miarę sensowne wydawało mi się na początku rozwiązanie tych, co na plaży zamieszkali na stałe. Coś robić musieli, więc pootwierali bary i hotele, po czym dumnie obwieścili, że zatrudniać będą tylko lokalną społeczność khmerowską.
Niech im będzie. Pomysł fajny. Tylko ilekroć po godzinie czekania odkrywasz, że zamówienie nie przeszło od kelnera do kucharki, przypominasz sobie, że to jedna wielka blaga.
Ta sama, co charytatywna zbiórka na wspieranie lokalnej inicjatywy przedsiębiorczych mieszkańców wioski pod tajską granicą, która zaowocowała wybudowaniem jednoosobowego, choć eleganckiego, zakładu krawieckiego w środku lasu. Spełnione marzenie młodej Khmerki.
Coś mi mówi, że lepiej było wydać te pieniądze na wpojenie jej podstaw konstruowania biznesplanu, bo gdzieś jej najwyraźniej umknęło, że jej jedyni potencjalni klienci nie mają przecież nawet na ryż.

Strategia 5. - autentyczny strach

Szczerze powiedziawszy, to przez wszystkie te miesiące widziałam tylko jedno sensowne posunięcie. Było to przy okazji któregoś z kolejnych świństw, jakie się wykluło w barakach i o dziwo nie zniknęło mimo warstw cudotwórczego balsamu tygrysiego i o zgrozo, nawet mimo litrów wszystkoleczącego mleka kokosowego z wódką i robalami. Był to ten rodzaj dolegliwości, który przenosił się dotykiem, czyli prosto mówiąc - choroba brudnych rąk.
Zabawne, jak przerażające może być odkrycie, że nie ma ucieczki przed czyimiś brudnymi łapami. W przeciągu kilku dni absolutnie każda osoba na plaży pochwalić się mogła zapaleniem spojówek tak efektownym, że nadającym się jedynie do podręczników medycznych.
To jednak, co zostało - gdy mydło się już skończyło - to to ciche i wstydliwe objawienie, że altruistycznie wcale nie pomaga się najlepiej. Najlepiej pomaga się samemu sobie. Jakoś działa to efektywniej.
Zostawiliśmy więc pomaganie tej garstce, która na pomaganiu się zna, a reszta zabrała się za pomaganie pomagającym, żeby mięli więcej czasu. Tyle.

Powlekliśmy się więc do najbliższego miasta po wielki wór kropli do oczu i po jeszcze większy mydła i przez następne dwa tygodnie jak jeden mąż staliśmy nad Khmerami i zmuszaliśmy do używania obu. Nikt się nie wyłamał, wszystkim nam zależało jak diabli.

Wyszło rewelacyjnie, epidemia się skończyła szybko i sprawnie.
Mydło niestety też.

No comments:

Post a Comment