O tym, jak niechcący wmieszałam się w Kambodżę

kambodza, organizacje charytatywne, turystyka, wakacje "Pozwól, że przedstawię się jeszcze raz, bo myślę, że za pierwszym razem poznałaś mnie z niezbyt dobrej strony" - właściciel hotelu wyskoczył zza kontuaru i biegnie w moja stronę z szerokim uśmiechem i wyciągniętą dłonią - "bo wiesz, kilka osób próbuje mnie zabić, więc słabo ostatnio sypiam. Nerwowy jestem. Mówię, żebyś wiedziała, ze to nic osobistego…"

Spojrzałam na klienta przy barze, szukając zrozumienia dla mojego zmieszania. Zerknął na mnie leniwie znad kufla piwa i ze wzruszeniem ramion przytaknął - "No normalne. Naprawdę źle się sypia, gdy ktoś chce cię zabić."
Październikowy poranek na kambodżańskiej plaży. Zatrzymałam się tam w drodze na Filipiny, gdzie planowałam spędzić kilka miesięcy. Miałam już nawet zarezerwowany hotel. Dokładnie w miejscu i o czasie, gdy całą tamtejszą okolicę zmieść miał tajfun, nawiasem mówiąc - o czym rzecz jasna nie mogłam wówczas wiedzieć.

To ta historia, którą zaraz opiszę zatrzymała mnie w Kambodży i prawdę mówiąc, trzyma nadal. Więc nie mogę jej pominąć.

Październikowy poranek zatem.
Pora deszczowa powoli się kończyła i wszyscy zaczynali przygotowywać się na sezon, choć turystów nadal jeszcze było jak na lekarstwo. Przypadkowi przejezdni jedynie.

Jeśli kiedykolwiek przyszło ci trafić do kurortu w takim momencie, wiesz dobrze, że gwiazdami sceny jest w tym czasie obsługa. A że ja byłam tam już grubo ponad miesiąc, dawno nadali mi status rezydenta, co w praktyce oznaczało tyle, że obsługiwać się musiałam sama, lądując bardziej za barem i w kuchni razem z nimi, niż przy stolikach z innymi gośćmi.

Atmosfera cudowna. Wszystko szło doskonale. Aż do tego niefortunnego poranka.
Ściskając kurczowo kubek z kawą w jednej ręce, a dłoń właściciela hotelu w drugiej, starając się nadążyć za potokiem dźwięków nerwowo wystrzeliwanych z jego ust, za tą rosyjską narzeczoną i jej wkurzonymi kolegami, za długami, fałszerstwami i za przekupionymi policjantami, pojęłam nagle, że moje błogie wakacje wskoczyły na z deka inny tor.

24 godziny później poranna kawa znów nie poszła całkiem tak, jak trzeba. Rozlałam połowę w drodze po menadżera przybytku. Nie moja sprawa, ale zdało mi się, powinien wiedzieć, że goście pakują się w pośpiechu, a obsługa siedzi schowana w kącie kuchni.

"Brandon" - tylko tyle powiedziałam, pukając do drzwi. Nie pytał, co się stało. Wiadomo. Właściciel źle sypia. Pobiegł w stronę krzyków, a ja poczłapałam dokończyć kawę u sąsiadów, starając się nie mieszać.
Gdzieś pomiędzy pierwszym a drugim kubkiem porannej kawy stałam się bezdomna. Wmieszana po uszy w dramat, o którym wolałam nie wiedzieć. I może uznałabym to za zabawne lub podumałabym sobie nad tym chwilę, gdyby nie wlepione we mnie dwie pary przestraszonych oczu - "co teraz...?" - YenYen i Yang, 17-letnie pracownice hotelu straciły właśnie wszystko, co miały.

"Szlag by to" - pomyślałam i wpakowałam ich torby razem z moją do taksówki.

Bar po drugiej stronie ulicy zaczął się gwałtownie zapełniać. Roztrzęsieni turyści i ich plecaki, walizki i laptopy. Obóz uchodźców. Zanim opróżniłam pierwszy kubek, był tam też i sam Brandon. Z moja spakowaną torba...

Nie rozmawiał z właścicielem. Uznał, że nie budziłabym go bez powodu. Po prostu kazał się wszystkim spakować.

Tak ot. Na bazie mojej zaspanej oceny sytuacji. Na podstawie mojego "Brandon" przez drzwi.


Ciąg dalszy historii

No comments:

Post a Comment