Z wizytą u "niskich" ludzi - czego boją się matki Khmerki

kambodza, organizacje charytatywne, turystyka, wakacje w Azji, sexturystyka
Hotel w miasteczku był pierwszorzędny, jak na okoliczności. Znaczy miał telewizor, ciepłą wodę i basen.

Dla nas to była miła odmiana po dwóch miesiącach w drewnianej chacie.
Dla khmerowskich dziewczynek to był absolutnie pierwszy raz z drzwiami do toalety.
Z toaleta w gruncie rzeczy.
I z prawdziwymi drzwiami w ogóle,
szczerze powiedziawszy.
Zameldowało się tam nas sześcioro. Uchodźcy z plaży. Brandon, menadżer, jego dziewczyna Joss, trójka khmerowskich pracowników hotelu - YenYen, Yang i Van, no i ja. Oni podekscytowani porzuconą właśnie pracą, ja zachodząca w głowę, jakim cudem się w to wmieszałam.

Na szybko obmyślałam plan działania. Szacowałam straty - dwie siedemnastolatki bez środków do życia i dachu nad głową. OK.
Na ile jestem za to odpowiedzialna?
Niezręczna pauza. Jak bardzo nie mam ochoty w to brnąć, tak bardzo nie mogę sobie po prostu pójść. Joss i Brandon są w tym samym miejscu, gdzieś pomiędzy gniewem, poczuciem winy a lekką paniką. Trudno.
Klamka zapadła.
Postanowiliśmy opracować coś spójnego i przygotować się na rozmowę z dziewczynami, gdy tylko wyjdą z pokoju.
Nie wyszły. Przez dwa dni.
Oglądały telewizję.
Nigdy wcześniej nie miały telewizora.

Zamysł jednak się skrystalizował. Odetchnęliśmy z ulgą. Decyzja podjęta i plan obmyślony. A był to plan banalnie prosty - wynajmujemy dla nas wszystkich dom i płacimy dziewczynom tyle samo, ile zarabiały, aż do czasu, gdy znajdą nową pracę. Nie było wyjścia, te maleńkie wypłaty były jedynym dochodem w ich rodzinach.

Z YenYen poszło łatwo. Nie musiała długo się zastanawiać. Ona i jej brat będą bezpieczni. Gorzej z Yang. Yang po prostu zamilkła. Milczała tak z dobrą dobę zanim udało się nam z niej wyciągnąć - “mama się nie zgodzi”.

Mama się nie zgodzi...

Zamarłam.
“A na to, że pracujesz dla faceta, którego Ruscy chcą zabić, się zgodzi?” - cisza.
Konsternacja.
Yang gapi się w podłogę.
YenYen mantruje “się nie zgodzi” pod nosem.
Brandon obejmuje głowę dłońmi i tak zostaje.
Joss bełkocze coś do siebie i idzie na pięćdziesiątkę tequili.

Bezradność.

Szybko stało się jasne, że nie mamy wyboru. Trzeba jechać rozmówić się z mamą, albo dziewucha utknie na dobre z szalonym szefem, którego panicznie się boi. Co gorsze, będzie musiała wrócić i przeprosić, za to, że z nami odeszła.
Nie ma mowy. Żadne z nas nie chce mieć tego na swoim sumieniu.

Jedziemy. Kierowca chce wiedzieć dokąd. Yang podaje adres. Ten odwraca się w naszą stronę i pyta z niedowierzaniem w głosie - “do ‘niskich’ ludzi...?”
Mierzy mnie i Joss podejrzliwie. Nie chce mi się wnikać, nie teraz.
Stumetrowy ciąg baraków pokrytych słomą i folią. Wkoło psy, koty i nagie dzieci. Wszystkie powyższe zbiegły się przywitać.
Dziesięcioletni chłopczyk chwyta mnie za ramię i prowadzi do jednego z budynków. Yang przytakuje, to jej młodszy brat.
Kilka chwil minęło, zanim oczy przyzwyczaiły się do ciemności. Nie ma tu okna. Jedynym źródłem światła jest kilka promieni słonecznych wpadających przez szczeliny między nieoheblowanymi deskami ścian.
Trzy na trzy metry, na podłodze mocno wytarty dywanik z ledwo widocznym już wzorem. Pod sufitem dwa sznury. Na jednym wiszą zioła, na drugim trochę ubrań. Odrapane radyjko na baterie w kącie.
To wszystko.

Dom rodzinny Yang.

Kojarzę podobne miejsce z dzieciństwa. Szopka z narzędziami dziadka.

W środku jest ciemno i parno.
Pomieszczenie jest zbyt niskie, żeby stać, ale nie ma na czym usiąść. Siadamy na podłodze.
Czekamy.
Cisza.
Kontrastuje niemiłosiernie z krzykami dzieciaków na zewnątrz.

Yang ma łzy w oczach. Nadal gapi się w podłogę. To już kilka dni. Chwyta moją dłoń i ściska ją bardzo mocno.

W końcu folia zakrywająca wejście uchyla się.
Mama. Równie piękna, jak Yang. Jest w moim wieku, ale wygląda na dużo starszą. Skinęła głową na powitanie. Milczy. Twarz, jak z kamienia.
Czekamy, aż wejdzie do środka. Nie weszła. Yang powiedziała mi potem, że jej nie wypadało.
Nie wypadało jej wejść do własnego domu...? Mniejsza.
Całe miasteczko zaangażowało się w poszukiwania czegoś z odpowiednią ilością pokoi, żeby pomieścić nas wszystkich. Ludzie zatrzymywali nas na ulicach. Każdy chciał poznać tę trójkę dziwaków, którzy postanowili zamieszkać z Khmerami.
Dom, który ostatecznie wynajęliśmy, był najpiękniejszym budynkiem mieszkalnym, jaki widziałam w Kambodży. Właściciel dał nam 50% zniżki - "to nie żadna promocja" - mówi, gdy dziękowaliśmy - "to normalna cena. Dla naszych".

Gdy stanęliśmy w końcu przed wejściem z kluczami w ręce, Yang zmierzyła wzrokiem trzy wznoszące się nad nami piętra - "Teraz jesteśmy 'wysokimi' ludzmi" - uśmiechnęła się szeroko i poszła ogłądać telewizję.

Nie bardzo wiemy, jak się zachować. Szczerzę się szeroko a Joss jedzie z przemową.
Skończyła i nic.
Zaczyna jeszcze raz. To samo, innymi słowami. I tak ze trzy razy. Żadnej reakcji. Patrzymy na siebie. Patrzymy na Yang. Łzy ciekną jej po policzkach.
Cholera jasna.
Zaczynamy jeszcze raz.

Mama przerywa nam nagle - “jest z wami mężczyzna?” - “że co...?” - Yang ściska moją dłoń jeszcze mocniej.

Noż...

Zajęło nam to milisekundę, ale dotarło. Widzę, jak twarz Joss rozjaśnia się nagle, a oczy przybierają idealnie okrągły kształt. Zakładam, że wyglądam tak samo. Objawienie w czystej postaci. Jakbyśmy nagle pojęły kod Matrixa.

Idioci, kretyni. Trójka durnych ignorantów w królestwie sex-turystyki, tyle jesteśmy.

“Jest z nami mąż Joss” - mówię - “ale to my, a nie on, zapraszamy twoją córkę do naszego domu”.
- “dajesz mi swoje słowo?” - “daję słowo”.

No comments:

Post a Comment