Kambodża - miś panda narodów - o nas, o Khmerach i o frustracji pomiędzy

kambodza, organizacje charytatywne, turystyka, wakacje, phnom penh, podróże, życie w azji
Siedzimy w Klubie Zagranicznego Korespondenta (FCC). Jakże doniosłe to miejsce.

Mamy iść na kolację, jeszcze nie wiemy, że nic z tego nie wyjdzie.

Nie podejrzewamy nawet, że narastająca przez miesiące frustracja wybuchnie właśnie dziś i zmiecie plany na wieczór z powierzchni ziemi z teatralnym wręcz rozmachem.
Na razie siedzimy i sączymy drinka. Ja, Simon i Marie, młoda prawniczka z południa Francji. Atmosfera jest urocza. Ona świergoli o sukcesach w pracy, o tym jak to chleb codzienny smaruje ratowaniem Khmerów. Jak to świat zmienia. My dopytujemy, gratulujemy.

Im więcej jednak mówi, tym bardziej Simon poważnieje.
“To co, jak rozwija się sprawa bezprawnie wysiedlonych z okolic jeziora?” - przerywa jej w końcu. Marie nagle zanosi się śmiechem, jakby właśnie usłyszała niezły żart - “No co ty, tym się nie zajmujemy. To przecież zbyt poważne”. Simon unosi brwi.
Konsternacja.
Dziewczyna zerka na mnie speszona - “No przecież ci, co zajęli się sprawą, dostają pogróżki...”
“Dostają pogróżki...?” - on marszczy czoło już całkiem na poważnie, ona gapi się na niego wielkimi oczami, jakby nie łapała, o co idzie.
“Ta twoja kancelaria to NGO, nie tak? Kto ją utrzymuje? Australia?” - jego głos brzmi coraz donośniej - “Czy australijscy podatnicy wiedzą, że płacą za rozwiązywanie ‘niepoważnych’ spraw tylko, bo poważnymi się nie zajmujecie?!” Marie spuszcza wzrok, jest wyraźnie zmieszana. “Przestań opowiadać rodzicom w domu, jak świat ratujesz. Przyznaj w końcu, że na płatnych wakacjach jesteś i tyle!” - komentuje jej milczenie wyraźnie wzburzony i energicznie odwraca się w stronę baru.

Nadziewa się wprost na wielką broszurę namawiającą do finansowania ubogich rodzin w Kambodży. Ogląda ją nerwowo z każdej strony.
“Macie ją po khmersku?” - woła nagle do kelnera. Zdezorientowany chłopak patrzy na niego w milczeniu. “Pytam, czy macie ją po khmersku?!” - powtarza głośniej. “Czy znajdę ją w barach dla bogatych dzieci dygnitarzy tego kraju?!”. Słyszą go już absolutnie wszyscy goście restauracji.

Słyszy go także pięciolatka, która właśnie urządza sobie rundkę pomiędzy stolikami, ale zdaje się, tylko ona jedna nic sobie z jego występu nie robi - “Bransoletkę pan kupi” - wywala mu plecionki prosto przed nos.
Simon zamarł.
Zamarł i patrzy na nią z niemal fizycznie bolesną rezygnacją. Patrzy i “zwierzęta” mówi cichym nad podziw głosem. “Zwierzęta, jak zwierzęta... jak bydło zwykłe...” - mantruje.

Nie brzmi to dobrze, ale wiem, co ma na myśli.

Ta mała nie chodzi do szkoły. Nigdy nie pójdzie. Nigdy nie będzie lepsza od swojej matki, tak, jak jej matka nigdy nie stała się nikim więcej, niż jej babka. Ten sam schemat powtarzany od pokoleń. Na tym samym poziomie. Bez żadnego postępu. Bez najmniejszego nawet rozwoju. Bez tego tak dla nas oczywistego “pracuję ciężko, żeby moje dziecko miało lepsze życie, niż mam ja”.
Nic.
Wegetacja.
Jak zwierzęta...

Wiem i może, co ma na myśli, ale tłumaczyć nie zamierzam. Mówię, że wychodzimy. Wychodzimy zatem. Ja idę pierwsza. Ledwo przekroczyłam próg restauracji, a sześciu chłopa leci w moją stronę. Słowo honoru biegiem, sprintem klasycznym olimpijskim, jak Boga kocham. Nie widziałam tu tego jeszcze, więc zdębiałam na dobre. Ścisnęłam torebkę tylko mocniej, a ci mnie obskoczyli ze stron wszystkich.
“Tuk-tuk?! Tuk-tuk?!”
No na litość boską...

Odetchnęłabym z ulgą, gdyby tylko gromki głos Simona zza pleców dał mi szansę. Siarczyste obelgi wystrzeliły w powietrze, jak armaty. Usunęłam się z drogi na wszelki wypadek.
Stoję teraz i patrzę, jak obskakują jego. Góruje nad nimi o ponad głowę.
On ani drgnie. Oni podskakują wkoło chaotycznie i chóralnie powtarzają każde jego słowo. Takie tańczące, wirujące echo. Przedziwny widok.

Trwało to trochę. W końcu odpuścili.
Simon podchodzi do nas ze skruszoną nieco miną. Przeprasza. Nie szkodzi.

“Ten naród jest jak miś panda, wiesz...?” - zaczyna - “reszta świata utrzymuje go przy życiu ku własnej tylko uciesze. Ale prawda jest taka, że z ewolucyjnego punktu widzenia, panda już dawno powinna przestać istnieć. To samo tutaj. Sztucznie podtrzymujemy ich przy życiu, zamiast pozwolić ewoluować i dostosować się do normalnej rzeczywistości. Więzimy w ekonomicznym rezerwacie, jak idiotów. I Bóg jeden wie po co, jeśli nie po to jedynie, żeby ci z ONZ-u mieli gdzie na wakacje jechać...”.
Spuszcza głowę, jest naprawdę smutny.
“To okrutne i niesprawiedliwe. I szlag mnie trafia, jak na to patrzę. Szlag mnie trafia, bo mi zależy...”

2 comments:

  1. Gdzieś usłyszałam , ze córeczka jednego z polskich miliarderów w marcu wybierała się ratować biedne dzieci khmerowskie. Czyż nie jest szlachetna i nie ma wspaniałego serca? Nie słyszłaś o niej ? Oh, pewnie jej za ciepło - a taka "dobra pani". Oh! Ach! Zeby tylko ją docenili, oh, ach.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Nie słyszałam i nie widziałam. Co nie znaczy, że dziewczę nie trzyma się planu. Może faktycznie zapycha na polu ryżowym gdzieś w dżungli... Zawsze trzeba mieć odrobinę wiary w ludzi przecież...
      Mam tylko nadzieję, że nie napisze o tym książki.

      Delete