Wracając do Kambodży - drugie pierwsze wrażenie

kambodza, organizacje charytatywne, turystyka, wakacje, podróże, tajlandia
Wróciłam do Kambodży.
Wróciłam razem z powracającą falą nielegalnych emigrantów z Tajlandii zalewającej kraj równo i proporcjonalnie do powodzi pierwszych chwil pory deszczowej.

Khmerów zastałam uśmiechniętych, jak zawsze. Europejczyków zerkających to na zasnute chmurami niebo, to na nagłówki gazet, z i-co-to-będzie grymasem na twarzy.
Stęskniona za chłodem, kotletem z ziemniakami, kinem i sklepami z drzwiami zrobiłam sobie dwa miesiące przerwy.
Opasłe i masywne wakacje w domowych pieleszach Europy. Na jej czystych ulicach, w jej taksówkach, w jej swetrach, ciepłych skarpetach i pod jej grubymi pierzynami.
Cudnie było, ale wystarczy.

Oto więc jestem, wypoczęta, czysta i pachnąca ja, z powrotem w Phnom Penh. W samym środku kałuży na dziurawej drodze. Między przepychającymi się tuk-tukami i motorami załadowanymi na dwa metry wzwyż pudłami, pustymi puszkami po piwie i dziećmi.
Wszyscy się uśmiechają. Ja też.

W świecie idealnym byłabym właśnie w drodze do mojego mieszkania. Świeżo wybudowanego, cudnego i z trzema balkonami. Miało być gotowe tydzień temu. Jeszcze nie jest, więc idę do hotelu.
Idę spokojna, absolutnie niespodziewająca się rychłego odkrycia, którego dokonać będę miała w niedalekiej przyszłości, a które streścić się da najsprawniej w tym krótkim dialogu:
- pomalowaliście już chociaż ściany?
- jakie ściany?

To niebawem. Na ten moment idę beztrosko do hotelu.
Idę, wchodzę i nic.
Totalnie nic się nie dzieję. Nikt nawet nie drgnie. Wszyscy gapią się w milczeniu w telewizor, na monitorze którego wcale, o dziwno, nie koreańska telenowela ale sam pan premier Kambodży.
Rozgniewane, energicznie gestykulujące popiersie z gracją obłąkanego dyktatora krzykiem dementuje pogłoski o własnym zawale serca - “nie módl się o to, żeby Hun Sen umarł, bo znacznie gorsze rzeczy niż Hun Sen mogą spaść na ten naród”. Chwycił mnie za serce, zawsze miałam słabość do mówiących o sobie w trzeciej osobie.
Omiatam wzrokiem tarasy i balkony w okolicy. Wszędzie cisza, wpatrzone w telewizory kamienne twarze. Pan premier najwyraźniej nie tylko mnie chwycił, choć, zdaje się, resztę zgromadzonych raczej za gardło.

Nieswojo mi jakoś.
Zaledwie dwie godziny wcześniej w objętym godziną policyjną Bangkoku słuchałam spekulacji na temat śmierci króla Tajlandii.
Czyżby naprawdę ktoś opuścił ten świat?
W tajemnicy?

Absolutnie oficjalnie i jawnie giną za to inni. Nielegalni imigranci w Tajlandii, którzy po ostatnich zaostrzeniach w regulacjach prawnych królestwa w panice gnają do granic.
Oficjalnie 200 tysięcy Khmerów bez paszportów i pozwoleń na pracę, nieoficjalnie dwa razy tyle. Wyjścia mają dwa - dać się pobić tajskiej armii w trakcie deportacji albo dać się pobić tajskiej armii w trakcie próby przedarcia się do Kambodży na własną rękę, po cichu, przez dżunglę.

Wszyscy mówią tylko o tym. Nikt jednak nie jeszcze nie myśli, co będzie dalej, gdy cały ten tłum dotrze do Phnom Penh. Przynajmniej 200 tysięcy ludzi bez pracy i dachu nad głową.

Coś mi się zdaje, że ulice się nam zatłoczą nocami.

2 comments:

  1. Witaj z powrotem! Myślisz ze tylko tam "szklana pogoda"? W Polsce straszą sankcjami i Rosją. Wojna tu i tam. A jednak zawsze milej na plaży.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Racja, z perspektywy plaży zdecydowanie mniej widać (dzięki Bogu).

      Delete