Praca - o pieniądzach w kambodżańskich realiach

kambodza, organizacje charytatywne, zarabianie pieniędzy, praca w kambodży, turystyka, wakacje, azja
Oragrnięta z grubsza, uznałam, że mogę ruszać z eksperymentem “Kambodża”.
Czas poszukać pracy.

W kraju, w którym jeszcze niedawno nie było pieniądza wcale, a obecnie przeciętny obywatel zarabia mniej niż 100 dolarów miesięcznie, to może być dość interesujące wyzwanie.

“Jeśli nie uda ci się zrobić kasy w Kambodży, to nigdzie ci się nie uda” - Kris poklepał mnie po ramieniu na pokrętną zachętę.
OK. Szukamy więc źródła dochodu.
Szukam ja i kilku znajomych, którzy także przenieśli się tu ostatnio z plaży.

Alice poszła droga klasyczną. Szukała czegoś w sklepach i barach. Dostała ofertę dość szybko. Tyle tylko, że za kambodżańską stawkę. Khmerom to może i wystarcza, ale biali płacą tu podwójnie. Za wszystko. Nie ma szans się za tyle utrzymać.
Zrobiła wiec to, co robi większość i postanowiła uczyć angielskiego. Kilka godzin i pięć rozmów rekrutacyjnych później podpisała umowę na pół roku i 900 dolców miesięcznie. Całkiem znośnie na tutejsze realia.

Tim uderzył do charytatywnych organizacji pozarządowych. Zainwestował w białą koszulę i długie spodnie. Opłaciło mu się. 1200 dolarów miesięcznie. Jest zadowolony.

Ja jednak nie lubię pracować dla innych.
Podobnie Simon. Połączyliśmy więc siły i postanowiliśmy poznać osobiście tych, którym udało się w Kambodży otworzyć własne biznesy.

-------------- Oto, jak nam poszło -----------------
obrazowa relacja z tła biznesowego spotkania w Kambodży:

Phnom Penh to małe miasto, bardzo małe. Wcześniej czy później wpadniesz na wszystkich zachodnich biznesmenów, jedząc obiad w którejkolwiek restauracji z europejskim menu. A jeśli nie, wystarczy napisać do nich maila. Spotkają się na kawę bez problemu.

Siedzimy więc z jednym z nich w najdroższej knajpie w Phnom Penh. Wszystko pięknie.
Siedzimy i obmyślamy strategie i biznesplany. Rzucamy pomysły, a nasz rozmówca cierpliwie komentuje - to nie pójdzie, tu są problemy, tam nie ma jeszcze rynku, tamto brzmi ciekawie...
Siedzimy tak dobre 20 minut zaaferowani rozmową, zanim zorientowaliśmy się, że kelner jeszcze do nas nie podszedł.
Czekamy, nic.
Simon poczłapał do baru spytać, czy możemy złożyć zamówienie.
Możemy, o dziwo. Dostaliśmy menu. Wielkie jak sama Kambodża. Zajmie mi to trochę - myślę - i proszę o sok pomarańczowy w międzyczasie. Kelner skinął główką i zniknął.

My debatujemy dalej. Może IT, może serwery, może...
Kelner wraca po 10 minutach. Nie ma soku pomarańczowego.
Proszę o kolejny na liście, ananasowy. Skinął główką, jak poprzednio.
My jedziemy swoje - może wsparcie dla instytucji edukacyjnych, może...

Znów 10 minut, jak nic. Kelner wraca. Nie ma soku ananasowego.
"Cokolwiek" - mówię, nie chcąc przerywać rozmowy. Patrzy na mnie pustymi oczkami. Wracam do menu.
Następny jest jabłkowy. Proszę o jabłkowy.
To samo główką przytakniecie. Te same 10 minut.
Jabłkowego też nie ma.
Zamilkliśmy.
"Może łatwiej będzie, jeśli powiesz mi, jaki sok macie?" - pytam. "Nie rozumiem" - uśmiecha się zmieszany.
Poddaję się i proszę o kawę. Kawę muszą mieć. Mieli.

Czkaliśmy dobre 15 minut, ale pijemy kawę w całkiem optymistycznych nastrojach. Nasz rozmówca zainteresowany jest współpracą. Git. Umawiamy się na następne spotkanie.

On wraca do pracy, my orientujemy się, że nadal nie udało nam się zamówić jedzenia. Nieważne. Prosimy o rachunek - 6 dolarów, dajemy 20. Kelner przytakuje główką znów i odchodzi.
Kelner wraca po kwadransie. Wyciąga rączkę z naszym banknotem i spokojnym głosem oświadcza, że nie ma reszty z 20 dolarów i prosi o odliczone 6.
W najdroższej knajpie w stolicy kraju.

Oczka przestały nam się świecić.
Rozeszliśmy się bez słowa.
Uśmiechamy się zadowoleni.
Wygląda na to, że otwarcie biznesu w Kambodży nie będzie wielkim wyczynem. Nagle pięknieje mi Phnom Penh w oczach. Przestaję zauważać śmieci za oknem. Wszystko pachnieć zaczyna jakoś przyjemniej.

No comments:

Post a Comment