Moje pierwsze kroki w Phnom Penh - co kocham w Kambodży

kambodza, phnom penh, turystyka, wakacje, azja, podróże
Pierwsze dni w Phnom Penh nie należały do najłatwiejszych.
Oczywiście, że strajki i przedłużające się nieoficjalne dni wolne nie pomogły, ale przeprowadzki nigdy nie są łatwe, więc trzymam się kurczowo założenia początkowego - uda się i koniec.

Dobrze wiem, że w tym przypadku najmniejsza chwila zwątpienia zakończy się mną siedzącą w samolocie do Europy.
Po tygodniu szamotania się bezradnego, sprawy mi z grubsza się unormowały.
Wynajęłam pokój z dala od turystycznej części miasta, a przynajmniej z dala od rzeki, gdzie przesiadują smutnoocy starsi panowie obwieszeni młodziutkimi Kherkami zerkającymi im do portfela.
Tu, gdzie ja się zatrzymałam, nie widują białych zbyt często, ale przyjęli mnie całkiem serdecznie.

Spędziłam kilka dni, kręcąc się po okolicy, przedstawiając się sąsiadom i zapoznając się z biegającymi po ulicy dziećmi, z którymi ostatnio wskoczyłam na wyższy poziom zażyłości. Poza “hello”, dostaje też teraz “how are you?” i “what’s your name?”. Bardzo to miłe.

Stoję więc sobie, gapiąc się przez okno mojego nowego pokoju na jednego z tych dzieciaków po drugiej stronie ulicy.
Siedzi w wielkiej aluminiowej misce na poboczu drogi i macha do przechodniów.

Uśmiecham się, myśląc o wszystkich tych drobiazgach, które uwielbiam w kambodżańskim bigosie.


Khmerowie są uczciwi


Nie twierdzę, że nie kłamią. Ściemniają aż miło, zwłaszcza, gdyby przyszło im przyznać, że nie znają odpowiedzi. Każdy kierowca zawsze twierdzi, że wie, gdzie jedzie. Nawet gdy błądzi od godziny. Każdy lekarz, wie, co ci dolega. Nawet gdy zmienia diagnozę czwarty raz.
Ale, jak tu jestem pół roku, tak nigdy nie zdarzyło mi się, że ktoś próbował oszukać mnie finansowo.

Przykład pierwszy z brzegu - klub w środku nocy. Zamawiam drinka za 2$, daje dwa banknoty, przekonana niesłusznie, że to dwie jednodolarówki i odchodzę. Chwilę później i kilkanaście metrów dalej barmanka podbiega do mnie i wręcza mi 9$ - “tu jesteś! Nie mogłam cię znaleść. Twoja reszta”.

Tylko w Kambodży.

Khmerowie są gościnni i hojni


Kris pomagał przez jakiś czas jednej z rodzin mieszkającej w barakach przy plaży. Wpadał do nich co kilka dni, upewniając się, że mają ryż i że szkoła dla dzieciaków jest opłacona. Nic wielkiego w jego opinii. Góra 15$ na miesiąc z jego strony.
Pewnego dnia coś mu tam poszło nie tak i na kilka tygodni został bez środków do życia. Absolutne zero. Nie mógł już im niczego dać. Nawet dla siebie nie miał.
Ostatnio przyznał się, że przetrwał ten czas tylko dlatego, że ta rodzina codziennie rano przynosiła mu jedzenie. Bez jego wsparcia ledwo im wystarczało na własne potrzeby, a i tak się z nim dzielili.

Przykład zbyt ekstremalny?
W takim razie lżej - spróbuj przejść obok khmerskiej imprezy rodzinnej i nie zostać zaproszonym do środka.
Albo zapytać w restauracji ludzi przy stoliku obok, co jedzą i natychmiast nie dostać połowy ich porcji na swój talerzyk.

I wszystko to z uśmiechem szerszym niż sam Mekong w porze deszczowej.

Są też rzeczy, za które uwielbiam Kambodżę, a które niekoniecznie są jednoznacznie dobre.

Na przykład apteki.
W kraju, w którym opieka medyczna jest nie tylko droga, ale i niespecjalnie fachowa, bo większość dyplomów lekarskich (jak i wszelakich innych) jest zwyczajnie kupiona, apteki zdały się przejąć funkcję lokalnych przychodni.
Pojawiasz się, mówisz, co ci dolega, dostajesz diagnozę i lekarstwa. Bez kolejek, recept, ceregieli.
To, co w klinice miało mnie kosztować 150$ i wymagać zabiegu operacyjnego, aptekarz z sąsiedztwa obstukał, opukał i wyleczył w 4 dni za 8$.

Nie wiem, może jestem niesprawiedliwa i zbyt surowa dla tutejszych lekarzy. Ale to pewnie przez to, że niewielu miałam okazję spotkać. Absolutnie zawsze, gdy ich potrzebuję, mają akurat dwugodzinną przerwę na jedzenie.
Aptekarze stoją na posterunku 24/7.
Może to to.
Może lubię Kambodżę po prostu dlatego, że przypomina mi dzieciństwo w Polsce...


Najpiękniejsza w Kambodży jest jednak jej dziewiczość. To Dziki Zachód Azji.

Stary porządek przetrwać nie może, bo świat wokoło zmienia się coraz szybciej. Nowy porządek jeszcze się nie skrystalizował.
To jest ten moment, w którym da się wierzyć, że lada dzień całość ruszy z kopyta. Że wszystko jest możliwe.

Szczególnie, gdy nie jesteś Khmerem, czyli nie ograniczają cię traumatyczne doświadczenia rodziców, masz konto dolarowe, nie boisz się mundurowych, wiesz, że 20$ pod stołem rozwiąże największy nawet problem i nie grozi ci, że za antyrządowe i prodemokratyczne przekonania ktoś strzeli ci w łeb na ulicy.

No comments:

Post a Comment